"Nie mam pojęcia, z czego wynika niechęć do Sosnowskiego"Kliknij obrazek, aby powiększyćŹródła: Przegląd Sportowy, Magazyn Sportowy
– Nie mam pojęcia, z czego wynika, ta niechęć do Alberta. Inteligentny, wygadany, fajnie mówi po polsku. Facet na poziomie. Kino, teatr, obcy język. Walka z Witalijem Kliczką nic nie zmieniła. Za granicą jest ceniony i lubiany, w Polsce nikt się nim nie interesuje. Działamy więc za granicą – mówi Krzysztof Zbarski, agent Alberta "Dragona" Sosnowskiego.
To brzmi jak spiskowa teoria dziejów, ale fakty jej nie obalają. Sosnowski jako drugi Polak po Andrzeju Gołocie stanie do walki o zawodowe mistrzostwo świata wagi ciężkiej. Może zostać czwartym po Dariuszu Michalczewskim, Tomaszu Adamku i Krzysztofie Włodarczyku polskim mistrzem jednej z najbardziej prestiżowych federacji. Jednak kibice w kraju niewiele o nim wiedzą. Jego walka z Kliczką miała się w ogóle nie pojawić w polskiej telewizji (w ostatniej chwili prawa wykupił kodowany Canal+). Z czego to wynika?
– To nie do mnie pytanie. Może chodzi o jakiś konflikt między mediami a moim menedżerem – zastanawia się Sosnowski. Ma nad czym się zastanawiać, bo robił wiele, by było o nim głośno.
Drugi GołotaNa początku wydawało się, że z popularnością Sosnowskiego nie będzie problemu. Kiedy w 1998 roku zaczynał zawodową karierę, swoją trzecią walkę stoczył we Wrocławiu na historycznej, do tej pory rekordowej pod względem oglądalności gali boksu zorganizowanej przez Polsat. To był wielki powrót do kraju Andrzeja Gołoty (już po walkach z Bowe'em i Lewisem), który bił się z Timem Whiterspoonem, a 19-letni Albert był jedynym obok głównego bohatera Polakiem. Wówczas okrzyknięty został następcą słynnego Andrew, a "Bravo Sport" zorganizowało mu plebiscyt na pseudonim. Od tamtej pory jest "Dragonem". – Myślałem, że będzie to tymczasowe pseudo. Ale koledzy z klasy zawiązali fan klub o nazwie "Dragon '98", przez 4 czy 5 lat wspierali mnie w miarę możliwości na wszystkich walkach, dlatego zostałem przy tym przydomku – wyjaśnia.
Potem korzystał z każdej okazji, aby zaistnieć w mediach. Rozumiał zależność między popularnością, zainteresowaniem telewizji a zarobkami w ringu. Ostatnio, poza komentowaniem walk bokserskich i MMA, pokazuje się głównie w turniejach pokerowych. Zawdzięcza to Agnieszce Rylik, koleżance z teamu Polish Boxing Promotions, wielokrotnej mistrzyni świata i Europy w boksie i kick-boxingu. – Spędzaliśmy razem dużo czasu na zgrupowaniach i wiedziałam, że Albert lubi grać w karty. Raz wzięłam udział w organizowanym w Londynie turnieju Sport Stars Challenge w gronie komentatorów, poszło mi dobrze, więc kiedy w następnej edycji miała zagrać grupa bokserów, zaproponowałam udział Albertowi – opowiada Rylik.
– Pojechałem do Anglii i zająłem drugie miejsce, niewiele brakowało, a awansowałbym do ścisłego finału z udziałem gwiazd z różnych dyscyplin – mówi Sosnowski, który nie ukrywa, że połknął pokerowego bakcyla. Nawet na dwa tygodnie przed walką życia grał w warszawskim Hiltonie. – Czasem gram też ze znajomymi. Nie na duże pieniądze, pula wynosi po 100 złotych. Wiem, że łatwo przekroczyć tę granicę z hazardem, ale ja akurat nie mam takich ciągotek. Chodzi tylko o miłe spędzenie czasu, fajne hobby.
Jak gra? – Dobrze. Teraz. Kiedyś nie mógł się nie uśmiechnąć, jak dostał dobrą kartę, mówił mi: "Agnieszka, nie boksuj, tylko graj". Dziś potrafi zaskoczyć. Czasem się asekuruje, czasem atakuje. Jest nieprzewidywalny – ocenia Rylik. – W ogóle większość ludzi pamięta go takim, jakim był 10 lat temu. Wtedy to był chłopak, i jak to chłopak, czasem trochę się rozpraszał, co przeszkadzało mu w treningu. Teraz stał się mężczyzną, który wie, czego chce.
Kamera go lubiTakże Rylik zawdzięcza udział w programie "Kuchnia boksu", emitowanym dwa lata temu w TVN Turbo. – Występowaliśmy w roli ekspertów, uczyliśmy techniki bokserskiej celebrytów, aktorów serialowych. Pamiętam m.in. Pawła Deląga. Toczyliśmy z nimi sparingi. Chcieliśmy pokazać, że boks to nie bicie po mordach, że może kształtować charakter, służyć utrzymaniu w ryzach wagi – wspomina Sosnowski.
Na takich koleżeńsko-towarzyskich układach opiera się większość marketingowo-PR-owej strony działalności Sosnowskiego. Nie inaczej było z występem w teledysku raperów Sokoła i Pono. – To moi dobrzy przyjaciele. Mieli pomysł, żeby były w nim znane osoby, a ja jestem w miarę znany. To była fajna zabawa i lekka promocja dla mnie – opowiada Sosnowski.
– Nie mamy polskich sponsorów poza przyjaciółmi, bardziej mecenasami sportu, którym spodobała się osoba Alberta i chcieli uczestniczyć w jego karierze – potwierdza Zbarski. – Sponsorów zdobywamy za granicą. Ostatnio nawet firmę ubezpieczeniową Asstel należącą do olbrzymiej grupy Gothaer, wiele razy większej od PZU. W Niemczech reprezentuje nas duża agencja PR, piszą o Albercie gazety o milionowych nakładach. Nawet w Anglii jest większe zainteresowanie walką z Kliczką niż w Polsce.
Sosnowski nie kryje, że liczy na to, iż dzięki pojedynkowi z Ukraińcem sytuacja ulegnie zmianie. – Ta walka otwiera mi drogę. Kamera mnie lubi. Na razie jestem znany jako bokser, ale chciałbym zaistnieć także jako celebryta. Pokazać się w telewizji nie tylko poprzez sport.
Próbował już tego. W marcu 2008 roku wziął udział w programie Big Brother VIP, pokazywanym przez stację TV4.
– To był spontan. Walki różnie wyglądały, nie zawsze były, czasami brakowało pieniędzy, a boks to moje jedyne źródło utrzymania. Skorzystałem więc z propozycji. Takie programy oglądają różni ludzie, nie tylko kibice. Był jeden warunek: jeśli trafi się walka, to wychodzę z programu. I akurat się przydarzyła – opowiada Sosnowski, który w domu Wielkiego Brata spędził tylko dwa tygodnie. Wraz z nim byli m.in. Jarosław Jakimowicz, Sasha Strunin, Marcin Najman czy bohaterowie programów reality show: Gulczas i Jola Rutowicz. – Część z nich to tacy celebryci w cudzysłowie. Ogólnie byli w porzo, zwłaszcza chłopaki. Oczywiście była pewna presja kamer. Ale przeżyłem też niezapomnianą imprezkę na moje 29. urodziny. Sasha jak Marilyn Monroe zaśpiewała mi sto lat. Atmosferę psuła tylko Rutowicz, ale nie chciałem się z nią sprzeczać na oczach wszystkich.
Taki dobry człowiek– Dobrze się rozumieliśmy. To bardzo charakterny chłopak. Do dziś pozostajemy w kontakcie – chwali Alberta Jakimowicz i nie jest odosobniony w tej ocenie.
– On jest starej daty, jeśli chodzi o wartości. Dane słowo u niego jest nieodwołalne. I nieważne, czy chodzi o drobne sprawy, czy duże pieniądze – zdradza Zbarski. – To bardzo zrównoważony, spokojny, sympatyczny i przyjacielsko nastawiony do ludzi człowiek. Nie pracujemy w relacjach biznesowych, jesteśmy dobrymi kolegami. I jeszcze jedno. Jak ktoś nawalił, to nie ma "spychologii" na osoby trzecie.
Złego słowa nie powie o Sosnowskim także jego trener Jacek Dąbrowski, choć przed najważniejszą walką stracił zajęcie. Zbarski nazywał go wcześniej dobrym duchem teamu, twierdził, że zatrudnienie Fiodora Łapina do przygotowań przed pojedynkiem z Kliczką to tylko wzmocnienie ekipy, ale ostatecznie okazało się, że nie ma w niej miejsca dla Dąbrowskiego. – Cóż, Albert boksuje z mistrzem. Łapina nie znam, ale to dobry trener, może więc to nie jest najgorszy pomysł. Nie rozstaliśmy się w niezgodzie, myślę, że będziemy nadal współpracowali. Trenowanie "Dragona" to przyjemność – mówi trener i dodaje: – Jak ktoś spojrzy na niego, to nawet nie przypuszcza, że to taki dobry człowiek.
– Zawsze mnie lubiano, bo byłem uczciwy i nie woziłem się z sukcesami. Nauczony reguł, trzymałem się ich. Poszanowanie własnego słowa, na tym to bazowało – mówi Sosnowski. Wychowywał się na warszawskim Żoliborzu, na Bielanach. Miał wielu kolegów, jednak zaznacza, że najważniejsze zasady wpoili mu rodzice i brat.
To właśnie dzięki starszemu o siedem lat bratu dziś jest bokserem. Przez pierwsze cztery lata podstawówki grał w piłkę w Hutniku, przeważnie jako wysunięty obrońca. Brat trenował zapasy w AZS AWF oraz kick-boxing i nie mógł znieść tego, że Albert gra w piłkę. – Ciągle mi powtarzał, że piłkarze to lamusy, płaczki i bawidamki. Farbowane włosy i tak dalej. Zrezygnowałem, wymusił to na mnie – śmieje się Sosnowski, który niedługo potem został wicemistrzem Warszawy w... szermierce. – Początkowo myślałem, że w liceum ekonomicznym będę w klasie lekkoatletycznej, ale okazało się, że trenujemy szablę. Potem się cieszyłem, bo to najfajniejsza broń, bardzo polska – mówi.
Najważniejszy był jednak kick-boxing. Od 15. roku życia. – Zdecydowała chęć sprawdzenia się. Spodobało mi się to – mówi. Sukcesy przyszły niemal od razu. – Od początku nigdy nie byłem na gorszej pozycji niż druga. Miałem bardzo dobre papiery do tego sportu.
Może tak twierdzić, bo w 1996 roku został na Węgrzech mistrzem Europy w swojej kategorii wiekowej. Na zmianę dyscypliny namówił go Zbarski. Znali się już dwa czy trzy lata z kick-boxingu. – On był wyczynowcem, a ja trenowałem rekreacyjnie i trochę sponsorowałem naszą sekcję. Chyba nigdy nawet nie sparowaliśmy. Najpierw on był młodym chłopcem, a ja byłem dla niego za stary i za silny. Potem to on był dla mnie za dobry – wspomina Zbarski.
Sosnowski przyjął jego propozycję i w lipcu 1998 roku zadebiutował na profesjonalnym ringu. W Danii pokonał Czecha Jana Drobenę. Dwa i pół miesiąca później była gala Gołoty i prasowe teksty o "nowym Gołocie". Choć wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że nieopierzony 19-latek rzeczywiście będzie drugim Polakiem, który stanie do walki o mistrzostwo świata wagi ciężkiej.
To nie było wyreżyserowaneKrążą plotki, że walczył nie tylko w ringu, ale także w tzw. kibicowskich ustawkach. Bokser jednak dystansuje się od tych pogłosek. – Nigdy nie miałem potrzeby, aby sprawdzać się w ten sposób. Jakieś poszukiwanie przygód, chwalenie się umiejętnościami to nie w moim stylu. Jestem indywidualistą. Nie chciałem zbyt aktywnie uczestniczyć w życiu kibicowskim. Mogło mnie to za dużo kosztować – mówi Albert.
Ale temu, że jest kibicem, nie zaprzecza. – Legia jest klubem numer jeden w moim sercu. Zacząłem chodzić na mecze dzięki kolegom. Stare, naprawdę fajne czasy. Kilka razy byłem też na wyjazdach – przyznaje.
Teraz Sosnowski skoncentrował się tylko na boksie. – Wyłączyłem się z życia towarzyskiego. Obracam się w zamkniętym gronie – najbliższa rodzina i koledzy z sali treningowej. I narzeczona – tłumaczy pięściarz. – Moja ukochana ma na imię Magdalena, znamy się osiem miesięcy. Jest młodsza o siedem lat, pełna temperamentu. Studiuje. Jest higienistką, może w przyszłości zostanie lekarką. Oficjalnie jeszcze się nie oświadczyłem, ale mieszkamy razem i chcemy stworzyć rodzinę. Uznałem, że już czas.
Po kwietniowej katastrofie prezydenckiego samolotu prasę obiegły jego zdjęcia sprzed pałacu prezydenckiego. Zapalał znicz i patrzył w obiektyw aparatu. – To nie było wyreżyserowane. Pod pałacem było mnóstwo dziennikarzy i fotoreporterów, robili zdjęcia wszystkim znanym osobom – zarzeka się Zbarski.
Ta część natury Sosnowskiego, która odpowiada za wrażliwość, może być według Jakimowicza piętą achillesową boksera. – Powinien być bardziej agresywny. Boks wymaga, żeby mieć w sobie instynkt mordercy. Albert tego nie ma, tak jak nie ma go Nastula, który w walkach MMA nie umiał zabijać swoich rywali – twierdzi aktor.
Zdzieranie łatkiJedno czego na pewno chciałby się pozbyć Sosnowski, to łatka pięściarza drugiej kategorii, obijającego kelnerów.
– Może wzięło się to też stąd, że dawniej, kiedy walki Alberta pokazywała Wizja TV, nie miał on zbyt wymagających rywali. Ale tak się robi boks. Kliczkowie na tym etapie kariery też tak robili – wyjaśnia Zbarski.
Nie zdarło z niego tej łatki zdobycie pasa mistrza świata organizacji WBF (rzeczywiście mało znaczącej) czy znokautowanie pogromcy Mike'a Tysona Danny'ego Williamsa (rzeczywiście wtedy już wiekowego). Nic nie zmieniło też wywalczenie tytułu mistrza Europy EBU, który kiedyś należał do Kliczki. Sosnowski zdobył go w grudniu w Londynie, pokonując Paolo Vidoza. – W czasie tej walki o mało nie urodziłam – śmieje się Rylik, dziś mama 3-miesięcznej Marysi. – Boli mnie, że Albert jest niedoceniany. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Może dlatego, że jest z Warszawy. O Salecie pisało się różnie, że dupa, nie bokser, ale kiedy zdobył mistrzostwo Europy, było o tym głośno.
Mając pas EBU, Sosnowski myślał, że stał się partnerem dla Tomasza Adamka. Miał nadzieję, że wreszcie powalczy za dobre pieniądze przed milionową widownią. Walka "Górala" z Gołotą obydwu bokserom przyniosła przecież kilkaset tysięcy dolarów i odbiła się szerokim echem w mediach. Ale pomylił się. – Już wcześniej złożyliśmy uczciwą propozycję, deklarowaliśmy, że możemy walczyć i w Polsce, i w USA, jednak Adamek gdzieś w mediach zdeprecjonował Alberta. Przyjęliśmy ten policzek. Ponowiliśmy propozycję po zdobyciu pasa EBU, odpowiedź brzmiała: "Nie interesuje mnie to". A ja pytam: W czym Sosnowski był gorszy od Estrady? – denerwuje się Zbarski.
Sosnowski przygotowywał się więc do obrony tytułu, ale o tej walce zrobiło się głośno dopiero wtedy, gdy została odwołana po propozycji od Kliczków. – Było mi trochę smutno, bo obronę miałem z mistrzem olimpijskim z Sydney, Audleyem Harrisonem – skarży się Sosnowski. Nietrudno będzie mu się jednak pocieszyć. Propozycja Kliczki sprawia, że zarobi ogromne pieniądze. Niemiecka prasa pisała nawet o milionie dolarów, ale prawdopodobnie jest to 600–800 tysięcy euro. – Mogę powiedzieć, że honorarium wynosi dziesięć razy więcej niż najwyższe, jakie Albert otrzymał do tej pory – mówi Zbarski. – Ale przede wszystkim otwiera przed nami zupełnie nowe możliwości – dodaje.
Trzeba w to wierzyć, bo nawet szansa walki z ukraińskim bokserem o najcenniejszy pas w zawodowym boksie nie sprawiła, że zyskał szacunek w polskich mediach. Malkontenci twierdzą, że ta walka trafiła mu się jak ślepej kurze ziarno i prześcigają się w kreśleniu czarnych scenariuszy. – Nie podobają mi się wypowiedzi Kuleja o tym, jak to Albert się przewraca. Przecież Albert ma mocną szczękę, nie miał wiele tych knock-downów. Takie gadanie pewnie bierze się z tego, że jakiś pan pracuje dla stacji, która pokazuje innych bokserów i nie zawsze jest obiektywny – złości się Rylik.
– Ja jestem dumny z tego, że Albert będzie się bił o ten pas – wtóruje jej Jakimowicz. – Szanse są znikome, ale na pewno nie będzie blamażu ani żadnych dziwnych sytuacji. Albert to zbyt charakterny chłopak. Jednak nie spodziewajmy się zbyt wiele, bo u nas zawsze najpierw nadmiernie rozbudza się apetyty, po to tylko, żeby później tym mocniej kogoś opluć.
Robert Piątek Tekst pochodzi z "Magazynu Sportowego", bezpłatnego dodatku do "Przeglądu Sportowego"